Backwaters, Kollam – Allapey – Kochin

Dzień 20 – 11.11.2009

Rikszą za 170 INR jedziemy z samego rano do Kollambollam skąd od razu przesiadamy się do autobusu lokalnego KSTRTC do Kollam. Dopiero w drodze odpadamy w upragniony sen, ale tylko na chwilę. W Kollam niedaleko przystani wodnej poszukujemy biletów na dzienny przejazd do Allapey i szybko znajdujemy. Zarówno w przewodnikach jak od ludzi łatwo uzyskać informację o rejsie, który każdego dnia pływa na odcinku Kollam- Allapey w godzinach 10.30-16.30. Z każdej z tych miejscowości wypływa jedna łódź dziennie i kosztuje 400 INR od osoby. Początkowo nie wiedzieliśmy w jaki sposób zwiedzić Backwaters. Z czasem wyłoniły się  praktycznie 2 alternatywy: Houseboat lub ten jednodniowy wodny cruzing. Houseboat w najtańszej wersji oznaczał wydatek 3500 INR, z tym że zawierał nocleg i jedzenie na 1 dzień, więc praktycznie wychodzi ok. 2500 INR. Ta forma jakoś nam jednak nie leży. Na statku z własną służbą, kucharzami i telewizorem to nie dla nas. Naiwnie byłoby też sądzić, że na tej opłacie by się skończyło. Znając spryt hindusów pewnie mają 100 innych sposobów na wyciągnięcie od nas dodatkowej kasy, czy to poprzez namolne dopraszanie się o napiwki czy inaczej. Oczywiście nikt nas nie zmusi do niczego, jednak samo postawienie w takiej sytuacji kwasi atmosferę. Nauczeni doświadczeniem wolimy nie tworzyć takich okoliczności.
Na nabrzeżu w Kollam stoi wiele budek – agencji sprzedających bilety. We wszystkich są te same ceny, kupujemy w pierwszej lepszej, w której dodatkowo uprzejmy gość bierze nasze plecaki na przechowanie. Jest dopiero 8.30 więc idziemy poszukać śniadania. Nie jest to łatwe. Wszystkie garkuchnie w zasięgu wzroku lepią się od brudu i nie ma żadnych normalnych knajp. Znajdujemy w końcu jakiś podupadły hotel o nazwie Sea Bee z bocznej uliczce. Klimat w restauracji hotelowej przypomina bar wzorcowy po upadku komunizmu: brudne lustra, brudne obrusy, odrapane metalowe krzesła z obiciem i plastikowe kwiatki we flakonach. Do tego cisza i ani żywego ducha.

W końcu pojawia się kelner. Nasza rozmowa wygląda tak:
– Do you have any breakfest
– Yes, please sit, we have sandwiches only
– Ok, 2 sandwiches and one pot of tea please
Po 10 minutach wraca kelner i oznajmia nam:
– Sorry no breakfast now. You must wait 1 hour.
 – Well, so only a tea please
Po 5 minutach przychodzi z herbatą, a po kolejnych 5 proponuje omlety ….

Tak to wygląda w Hindustanie gdy zejdzie się z turystycznych szlaków wytyczonych przez Lonely Planet. Czekając przestudiowałem tutejsze menu i ceny były dwu lub trzykrotnie niższe niż w turystycznych miejscach gdzie zwykliśmy się pojawiać. W menu obiadowym nie było nic powyżej 40 rupii, kiedy my zwykle płaciliśmy 150- 250 od osoby.

Lonely Planet jest wielkim biznesem szczególnie tu w Indiach. Nastolatki z Europy lub Ameryki wyposażone w przewodnik LP mogą swobodnie podróżować po kraju, spotkaliśmy takich setki. Dla klientów – turystów wiedza LP jest nieoceniona, dla dostawców usług zaś LP jest prawie jak Google dla firm robiących biznes w Internecie. Nawet spotyka się nazwy hoteli upodobnione do nazw innych, które miały szczęście znaleźć się w kartach Lonely Planet.

Wracamy na przystanek łodzi, obok której stoi wyjątkowo osmolony budynek dworca autobusowego. Dwóch 18 – letnich hindusów siedzi koło nas i widać, że ich nosi. Popisują się swoimi komórkami puszczając z nich tandetne kawałki. Za wszelką cenę chcą zwrócić na siebie uwagę co po nieprzespanej nocy wybitnie mnie wnerwia.

W końcu wchodzimy na łajbę. Uczestnikami rejsu są sami biali turyści i pocieszny kierownik wycieczki. Są 3 dwuosobowe grupki z Francji, pare osób z Niemiec, starsza parka z Australii, 3 dziewczyny z Anglii, jedna Amerykanka i my.

W połowie drogi zatrzymujemy się przy aśramie „matki obejmującej”, tam wysiada kilka osób. Tak tak, to nie żadna  pomyłka… Huging Mother objęła już 35 milionów ludzi w ciągu swojego życia, ale dziś jest w Hiszpanii i nie ma szansy na uścisk o czym informuje nas kierownik wycieczki. Jakoś nie ubolewamy z tego powodu. Aśramy omijamy z uzasadnionym podejrzeniem o wyrafinowany sposób wyciągania kasy od ludzi.
Indie wyrosły w świadomości ludzi zachodu jako miejsce pielgrzymek do duchowych sanatoriów- odskoczni od konsumpcyjnego świata. Widać, że ten mit dalej ma się nieźle. Jeszcze w latach 60-tych Beatlesi pomogli wypromować taki właśnie wizerunek i do dziś wielu odwiedza Rishikesh tylko z tego powodu. Potem cały ruch hipisowski, komuny w Punie,  Sai Baba i inni magicy od prania mózgu oferowali atrakcyjne alternatywy od życia „praca-dom- praca…”  Jednak nie trudno oprzeć się wrażeniu, że cały urok indyjskiej odnowy duchowej polega na chwilowym oderwaniu się do czegoś kompletnie innego. Większość wraca do swojego segmentu na przedmieściu i dalej spłaca raty kredytu hipotecznego. Aśramy to tylko parki rozrywki dla zbłąkanych dusz przy liberalnym podejściu. W polskich mediach nazwano by je po prostu siedzibami sekt.
Backwaters w okolicach Kollam nie zachwycają urokiem. Na górnym pokładzie podobno jest zakaz przebywania, więc wszyscy kłębią się na dole pstrykając zdjęcia chińskim sieciom przez otwarte okna. Klimat jak w niedzielne popołudniu na rejsie po Odrze barką tym bardziej, że ścianie wisi obraz Ostatnia Wieczerza- taki sam jak u mojej babci. Chwilę po wypłynięciu za rejon Kollam prawo indyjskie przestaje obowiązywać i kierownik zachęca do przejścia na górny deck. Jest mgliście i szaro, płyniemy rozległym jeziorem mijając wielu rybaków.

W ciągu rejsu mamy 2 przystanki na jedzenie, jeden w restauracji, drugi przy garkuchni gdzie próbujemy nawet smacznych pieczonych bananów. Im bardziej zbliżamy się do Allapey tym widoki stają się ciekawsze. Szerokie jeziora przechodzą w wąskie rzeczki. Woda morska przechodzi w słodką. Nie widać już dalej sieci ani rybaków. Wychodzi słońce, robi się sielankowo.

 Przypływamy przez kolejne wioski a z brzegów machają nam ludzie. Takiego zagęszczenia zielonych zdrowych palm jeszcze nie widziałem. Widać, ludzie żyją tu zupełnie inaczej niż w miastach i żadnej biedy nie widać. Nie widać też bogactwa. Na tych obfitych w wodę terenach rolnictwo kwitnie w najlepsze. Ludzie mają się za co wyżywić. Wyglądają na szczęśliwych choć żyjących skromnie i w zgodzie z naturą. Przypomina mi to region 4000 wysp w południowym Laosie. 

Po godzinie 18 rybacy na Backwaters zarzucają sieci więc wszystkie łodzi muszą zacumować do brzegu. My właśnie zbliżamy się do celu gdzie na brzegu czeka na nas milion sprzedawców wszystkiego próbujący – podobnie jak rybacy- złapać turystę na swoją sieć. Nam udaje się jednak znaleźć dziurę w tej sieci i dokonujemy najszybszego transferu jak do tej pory, wskakując do odjeżdżającego autobusu do Kochin. Po około 1,5 h wysiadamy na jakimś rozdrożu w Ernakulam, będącym prawobrzeżną dzielnicą naszego docelowego miasta. Jest już ciemno. Po raz pierwszy bierzmy miejski autobus zamiast rikszy płacąc po 5 rupii zamiast 100. W autobusie panuje ogromny tłok, obserwuję niezwykle trudną pracę kasjera w autobusie miejskim, który musi zapamiętać kto nowy wsiadł, dokąd kupił bilet i gdzie musi wysiąść przedzierając się nieustannie w mega tłoku. Robota nie do pozazdroszczenia.

Wysiadamy przy dworcu autobusowym, prawie przy pętli jak wynika z mapki załączonej w LP. Stąd do Fortu Kochin – starego miasta- już tylko parę kroków. Docieramy tam na piechotę dzięki oznaczeniom ulic – co w Indiach jest niespotykane.
Stare miasto wieczorem wygląda przyjemnie i  bardzo cywilizowanie. Zabudowa kolonialna portugalsko – holenderska, liczne kafejki i równie liczne anglosaskie twarze wiszące nad talerzami i szklankami. Kilka pierwszych hoteli jest full, w tym ten, do którego zmierzamy poprzez rekomendację LP. Ale spokojnie widzimy, że zaraz coś się znajdzie, bo baza hotelowa jest tu dość bogata. Szukamy czegoś lepszego bo mamy wiele do odreagowania. Po Varkali  jesteśmy przesiąknięci wilgocią i większość rzeczy jest brudna, mokra lub śmierdzi, poparzenia słoneczne wciąż nie dają spokoju, nie spaliśmy od 24 h, jesteśmy głodni i trochę padnięci. Do tego skóra z twarzy schodzi mi płatami i wyglądam jak quasimodo po skubaniu jej przez cały dzień.  Upał jest coraz trudniejszy do opisania, wtóruje mu wilgotność rosnąca z każdym kolejnym punktem podróży. Czujemy się już mocno zahartowani w boju. Jakoś automatycznie przesiedliśmy w tańsze, publiczne środki transportu mamy przy tym większą przyjemność i satysfakcje niż przy wożeniu się taksówkami. Po raz pierwszy dotarliśmy do nowego miasta i do hotelu nie korzystając z żadnej rikszy czy taksówki.

Po kilku castingach hoteli znajdujemy fajny pokój o dobrym standardzie za 600 INR. I gdy po wypakowaniu plecaków stojąc w łazience okazuje się, że prysznic nie działa a obiecana ciepła woda wystygła w rurach, zaczyna się jazda…
Sandra mało nie idzie zabić gościa co nam tu kity przed chwilą sprzedawał a ja pakuję manatki z powrotem. Facet zbladł i przeprasza oferując inny pokój. Ale nic z tego, dziś tego mu nie darujemy! Nie wiem dokąd w sumie się wybieramy bo te poprzednie hotele też nie miały hot water, za to gigantyczne grzybnie na ścianach w gratisie. Swoją drogą to pleśń musi się mieć świetnie w tym mieście. Gorąco i wilgotno jak na inhalacjach. Po wyjściu z klimatyzowanego pokoju myślisz, że to jakiś żart.
Wybiegamy wkurwieni na ulicę wprost w strugi rzęsistej ulewy, która się właśnie rozpoczęła. Hotel obok przypomina muzeum wsi opolskiej, facet pokazuje nam pokój a my się kłócimy. Wybiegamy, upadam na schodach, łamię parasol. Ulewa trwa. Lecimy z plecakami do tego hotelu z ogromnym grzybem. Logiczne myślenie zostało gdzieś za nami. Bierzemy pokój, facet objaśnia mi jak włączać junkers wyglądający jak bomba tlenku węgla a ja już czuję pieczarki w nozdrzach. Wylądowaliśmy z deszczu pod rynnę za te same pieniądze. Zarządzam odwrót do hotelu gdzie zaczęła się cała akcja. Ze zdawkowym „it’s stinks here” rzucam w locie klucze na blat recepcji. Facet zbaraniał i biegnie sprawdzić czy mu nie wykręciliśmy klamek albo baterii w łazience. Przestało padać na zewnątrz. Z nadszarpniętą dumą ale bez grzyba i w fajnym, czystym pokoju z klimą wykąpiemy się w zimnej wodzie jak przez większość dni. Patrzą na nas jak na wariatów ale co mi tam. Kończymy ten szalony dzień w pizzerii w stylu country. Niezły misz-masz stylów, ale pizza smakuje jak nigdy.

————————————————————————————–

Konkrety:
– rejs barką przez Backwaters, Kochin – Allapey – 400 INR, 6 h

Następny dzień >>

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.