Bahir Dar i droga do Gonder

Dzień 2 – 12.10.2010
Z rana skoro świt załatwiamy sobie w recepcji hotelu Ghion rejs na pół dnia po jeziorze Tana ze zwiedzaniem kilku monastyrów za 150 B od osoby. Okazuje się szybko, że wycieczki tego typu zahaczają jedynie o południową zatoczkę tego wielkiego jeziora, którego końca nie widać, jak na morzu. Na łódce z nami będzie jeszcze para Niemców, 4 babki z Holandii, koleś z RPA z Piotrek z USA poznany dzień wcześniej polonus z trzebnickiego jeepa. Najpierw kierujemy się na półwysep Zege gdzie odwiedzamy 2 monastyry z absolutnie zniewalającymi malowidłami. 
 
Tu w pierwszym monastyrze Ura Kidane Meret po raz pierwszy stykam się z tym charakterystycznym dla północnej Etiopii stylem sztuki sakralnej. Znajdują się tu dobrze zachowane malowidła z XVII wieku zaś sam budynek o okrągłym kształcie pochodzi z XIII wieku. Miejsce jest bardzo mistyczne i tajemnicze, samo jego położenie na odległej wyspie w odległym kraju nasuwa analogiczny klimat buddyjskich klasztorów w Himalajach, o których znacznie więcej się pisze lub czyta. Wycieczka po wyspie gęsto zarośniętą dżunglą jest bardzo przyjemna. Jest ciepło ale nie upalnie. Jak polskie lato w lipcu. Robi się trochę luźniej już po drugim monastyrze, ludzie rozłażą się po okolicy, kupuję kilka drobiazgów, pstrykam fotki mnichom za co sugestywnie wyciągają do mnie dłoń z prośbą o kasę. Następnie ucinam sobie przyjemną pogawędkę ze starszą holenderka oraz z chłopakiem z RPA na temat mundialu w kontekście naszego Euro 2012. 
 
Wracamy do łodzi i płyniemy dalej bo w planach były 4 monastyry. Szybko okazuje się jednak, że kolejny Gabriel Monastyr – jest dopuszczony do zwiedzanie tylko dla mężczyzn, przez co opuszczamy go pod naporem perswazji holenderskich babek. Myślę, że w ten sposób celowo dobiera się program dzięki czemu przewodnik wcześniej może wrócić do domu i zbijać bąki do wieczora. Wszystko dzieje się tu w kontekście pieniędzy i lepiej szybko zdystansować się do tego tematu, na który nie mamy wpływu. Po jeziorze pływają czółna naładowane drewnem przez wieśniaków będące wdzięcznym tematem do zdjęć z dużym zoomem. 
Dopływamy do Maryam Debe przy ujściu Nilu. Samo ujście to nic ciekawego gdyby nie świadomość, że tu właśnie zaczyna się Nil Błękitny- jeden z dwóch głównych dopływów Nilu. W tym miejscu podobno można spotkać hipopotamy, my jednak nie mamy tego szczęścia, czego się spodziewałem. 
Obserwowanie zwierząt bardzo często znajduje się w programach trekkingów czy lokalnych wycieczek, nie tylko w Etiopii. Chcąc nabić więcej atrakcji dopisuje się obserwowanie delfinów rzecznych, tygrysów lub hipopotamów jak tutaj, nawet jeśli prawdopodobieństwo ich spotkania wynosi 1%. Więc jeśli nie jest to safarii w Kenii to lepiej od razu sobie odpuścić i nie liczyć na wiele. 
Monastyr Debre Maryam okazuje się mało ciekawy w porównaniu z poprzednimi. Wygląda jak drewniana okrągła szopa a malowidła nie dorównują poprzednim. Nie było warto tu podpływać. Jest w programie tylko z jednego powodu – jest blisko do przystani gdzie kończy się wycieczka. Po 15 minutach jesteśmy z powrotem przy hotelu Ghion gdzie decydujemy ruszyć w drogę jeszcze dziś. 
Po szybkim posiłku – warzywa, ryż i omlet- zamawiamy w recepcji minibus za 78 B, który podjeżdża niedaleko przy drodze głównej. Żegnamy Bihar Dar siedząc z tyłu vana i obserwując za oknem fascynującą prostotę afrykańskiego życia. Po kilu przystankach mini van zapełnia się po brzegi a miejsce na nadkolu, gdzie początkowo mogłem rozprostować nogi, okazuje się regularnym siedziskiem. Jedziemy w mega ścisku, zaduchu i oparach murzyńskiego potu. Jest strasznie niewygodnie a droga zamiast planowanych 3 trwa ponad 4 godziny. Próbuję słuchać muzyki ale nieznośne amharskie dźwięki z głośników kierowcy zagłuszają moją, mimo słuchawek wciśniętych do połowy czaszki. Policja zatrzymuje nas po drodze 2 razy, za drugim okazuje się, że nasz kierowca…nie ma prawa jazdy. Ale oczywiście po otrzymaniu mandatu wsiada za kierownice i jedzie dalej. Nie pytam dlaczego. Obserwuje i coraz mniej mnie dziwi każdy kolejny absurd. 
 Podczas każdego postoju za oknem można dostrzec grupki młodych mężczyzn, którzy ….stoją i patrzą. Tak. Faceci w sile wieku, obserwują przejeżdżające pojazdy i wysiadających lub wsiadających ludzi. Rozumiem, że nie są skażeni telewizją i nasz przyjazd jest dla nich niczym kolejny odcinek „tańca z gwiazdami” ale jakakolwiek pracą najwidoczniej również nie. Zjawisko „stójów” bo tak ich nazwaliśmy jest powszechne w całej Etiopii. Niektórzy okazują się ( niestety)  przedsiębiorczy i wskoczą na dach by zdjąć białasowi bagaż za 5 B, większość jednak nie brudzi sobie rąk i szczerze upaja się chwilą. Ta ich bezczynność i bezradność w gruncie rzeczy wcale nie jest wesoła. Mijamy dalej płonącą cysternę przez co możemy rzucić okiem na akcję lokalnej straży  pożarnej, która o dziwo wygląda profesjonalnie. 
Po zmroku dojeżdżamy do Gonder. Wysadzają nas przy drodze głównej zamiast przy hotelu Belegez, jak się wcześniej umawialiśmy. Kierowca tłumacząc się podstawia nam jakiegoś gościa, który ma nas tam zaprowadzić. Jest ciemno, nie wiem skąd ten gość się pojawił, czy jechał z nami w busie czy tez po prostu się przypałętał? Nie rozpoznaje twarzy tych ludzi, są zabójczo podobni a dodatkowo o tej porze nie sposób ich odróżnić. Po ulicy chodzą same ubrania….Nie ważne, idziemy z gościem spodziewając się ujrzenia już wkrótce wnętrza jego prawej dłoni zwróconej w okolice mojej kieszeni. Belegez jest full i trzeba szukać dalej, o czym dowiadujemy się od naszych kolegów z polskiego jeepa, którzy dotarli tu chwile przed nami. Chłopak prowadzi nas do niejakiego Ababa House przez jakieś masakryczne slumsy gdzie na końcu stoi wysoki nieskromny hotel, którego ani słychu ani widu w Lonely Planet. Bierzemy po ostrych targach dwie jedynki ( bo dwójki SA niedostępne) po 120 B każda, w których jak się okazuje… nie ma wody. Musimy jeszcze tylko zapłacić na recepcji i pozbyć się wyjątkowo upierdliwego i wręcz agresywnego chłopaka, który nas tu przyprowadził i za „serwis” chce znacznie więcej niż moje 5B. Oni naprawdę myślą że biali wyciągają pieniądze z własnych ekskrementów i za byle 5 minutową przysługą zapłacą im równowartość pełnego dnia roboczego wg tamtejszej stawki.
Warto zapoznać się przed przyjazdem z realiami płac. My dowiedzieliśmy się później, że nauczyciel zarabia miesięcznie 900 B czyli licząc w największym uproszczeniu zarabia 30 B dziennie mając wyższe wykształcenie! A tu koleś za 5 minut spaceru wyciąga łapę po 50 B. Z czegoś takiego rodzi się tylko lenistwo i inflacja.
W hotelowej restauracji zasiadamy z trzebnicką ekipą ( już ich tak będę nazywał od rejestracji auta DTR) i czekamy ponad godzinę na zamówiona pizze wypijając po 3 Jurki ( piwo ST. George).  Jeszcze tylko pozostało mi poszukiwanie działającego prysznica po hotelowych korytarzach i szczelne domknięcie drzwi od kibelka w pokoju, który nie pachnie frezjami. Na szczęście jest czysto i przyjemnie. I śpi się do samego rana 🙂
Konkrety:
Przelicznik waluty: 1 USD = 16 B ( birr) , 100 B = 18 zł  ( listopad 2010)
– wycieczka po jeziorze Tana na pół dnia – 150 B
– wstęp do Monastyru Ura Kidane Meret i Bete Maryam – 50 B x 2
– przejazd minibusem Bahir Dar – Gondek – 78B, 4 h
– Hotel Ababa House – 120 B/os w pojedynczym pokoju
Koszt dnia = 685 B

Następny dzień >>

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.