Copacabana – Boliwia

Dzień 10 – 25.10.2012

W Peru mało kto mówi po angielsku, ale w Boliwii znajomość angielskiego wśród miejscowych jest zerowa. Nic tak nie mobilizuje do nauki hiszpańskiego. Właściciel klimatycznego  Hostelu Leyenda  położonego tuż nad brzegiem jeziora z kamienną twarzą wsłuchuje się w nasze ledwo wydukane pytania. Dostajemy super pokój, jasny, przestronny z pięknym widokiem i rozpoczynamy „wczasy”.

Copacabana, mimo że nazwą nawiązuje do słynnej plaży w Rio de Janeiro, z wypasionym kurortem niewiele ma wspólnego. Miejscowość jest ładnie położona, ale obecność jeziora sprowadza się jedynie do widoku i możliwości popływania na kajaku lub rowerze wodnym w kształcie kaczora donalda. Woda w jeziorze do najczystszych nie należy co widać i czuć. Podobno zjeżdżają się tu mieszkańcy La Paz na weekendowe wypady a raz do roku w sierpniu – pielgrzymi z całej Ameryki Łacińskiej aby ochrzcić swe samochody. A my mamy środę i wzdłuż głównej ulicy łączącej plaże i centrum siedzą w knajpkach jedynie backpackersi z dreadami. W Copacabanie można spędzić sporo czasu krążąc po licznych knajpkach i pubach. Ceny jednak nie są tak niskie jak się spodziewaliśmy. Również w sklepach. Więcej tu przedmiotów robionych ręcznie, mniej chińszczyzny. Mimo, że ceny niższe niż w Peru to tanio nie jest.

Rozległa plaża pozwala zapuścić się dalej w lewą stronę; od prawej znajduje się jednostka wojskowa i zakaz wstępu. Nad miastem góruje wzgórze, na które można wejść i spojrzeć na okolicę niemal z lotu ptaka.
Czas płynie tu wolniej. Drugiego dnia z przy głównym kościele w mieście odbywa się procesja z orkiestrą dętą, tańcami i pochodami. Prawdziwy spektakl i kwintesencja Boliwii. Poczynając od barokowej, lalkowo-plastikowo-pozłacanej południowoamerykańskiej stylistyki sakralnej, przez charakterystyczne stroje ludowe po muzykę z wielkich trąb i bębnów. Uczestnicy procesji robią wielkie koło wokół kościoła popijając przy tym piwo(!) i tańcząc stały układ. W tłumie znajdują się osoby, których rolą jest roznoszenie piwa uczestnikom procesji. Cała ulica pulsuje, bębny wzruszają moje trzewia a palec nie schodzi ze spustu migawki aparatu. W tle tafla jeziora mieni się złoto promieniami słońca, które tu na wysokości 3800 mnpm nie zna litości dla skóry. Widać to po wiecznie czerwonych licach tutejszych koniet, kryjących się pod śmiesznymi kapeluszami nasadzonymi na czubek głowy, chyba tylko po to by dodać im wzrostu. Ubrane w kolorowe szerokie i długie suknie kręcą się wokoło wprawiając w ruch obrotowy setki kolorowych sznurków na które składa się ich strój. Mężczyźni w szarych przydużych garniturach stawiają szerokie kroki w rytm muzyki nieznacznie tylko obracają się by piwo dzierżone w dłoniach nie rozlało się na wypastowane buty. Atmosfera fiesty byłaby kompletna gdyby nie kamienne twarze. Boliwijczycy niczym posągi nie oddają radości życia. To wiele im odbiera. My natomiast nabraliśmy ochoty na piwo obserwując to wszystko i kończymy fiestę po swojemu na pomoście jeziora.

Krótki rejs kajakiem przekonuje, że ogrom jeziora tworzy fale niemożliwe do spokojnego sforsowania. Niemniej jednak ciekawie i miło spojrzeć na kurort nadgryziony zębem upadku z perspektywy wody. Z mokrymi tyłkami wysiadamy z kajaka, który zdążył się od fal napełnić kilkoma cm wody. Przy zachodzącym słońcu spotykamy wędrowca z gitarą, pierwszego Boliwijczyka mówiącego na angielsku. Długą rozmową przerywaną graniem na gitarze spędzamy cały wieczór na kawałku betonowego murka z widokiem na cienie kaczek – rowerów wodnych na tafli najwyżej położonego żeglownego jeziora świata. Rolando – bo tak się ów wędrowiec nazywa- mieszka nieopodal  plaży z czterem psami niczym wyrzutek społeczny. Człowiek o wyglądzie typowego żula, opowiada wiele o swoim kraju ale także o podróżach i latach jakie spędził w USA. Wymieniamy się bluesowymi hitami, sfatygowana gitara przechodzi z rąk do rąk, ludzie spacerujący po plaży spoglądają i słuchają, a dzień się kończy wraz z butelką whisky, kiedy Rolando odgrywa „prześladujący mnie” zawsze na wyjazdach, gdzieś na końcach świata, w dziwnych porach doby i zaskakujących okolicznościach Hotel California, którego ostatnie słowa „you can check out anytime you like but you can never leave”  oddają sens życia w podróży bez rezerwacji….

 

 

 

 

Fakty:
hostel Layenda – 50B za dwójkę
– wypożyczenie kajaków – 15B za 30 minut
– obiad, menu turistiko – 20 B/os
– bilet autobusowy z Copacabany do Arequipy (cama) – 130 B/os
– zakupy spożywcze w sklepie – 100B

Następny dzień >>

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.