Hakuna Matata na plażach Jambiani

Los od samego początku pokazywał swoje rogi. Awaria systemu podwozia w jednym z samolotów lądujących w Warszawie 1.11.2011 o mały włos nie zatrzymały nas w domu. 1,5h wiszenia z słuchawce by dodzwonić się do LOTu i przebukować bilety dało skutek i udało się ominąć Okęcie zamknięte na 2 doby z powodu incydentu z udziałem kapitana Wrony. Polecieliśmy przez Monachium. Lot był długi bo 3 przesiadki i stopover w Dar es Salam. Na Zanzibarze wylądowaliśmy około godziny 15 i po przejściu formalności wizowych w chaotycznym, małym hallu przylotów wkroczyliśmy na słoneczną wyspę i skierowaliśmy się prosto na plaże do Jambianii. 
 
By nie szukać hoteli po nocach zdecydowaliśmy się zapłacić frycowe początkujących i dotrzeć tam taksówką. W ciągu godziny byliśmy już na wschodnim wybrzeżu wyspy poszukując odpowiedniego noclegu na nasz 2 dniowy pobyt. Dzięki taksówce odwiedziliśmy szesć hoteli co dało nam jasny pogląd sprawy. Jambiani nie jest miejscem by chodzić z plecakiem i szukać zakwaterowania. Odległości są spore a upał wali wprost w czaszkę z zenitu. Hotele bardzo różnią się standardem i klientelą. Np. osławiony na polskich forach Hotel Blue Oyster był najlepszym, który odwiedziliśmy ale nam cena oraz towarzystwo niemieckich emerytów rozwalonych na leżakach nie do końca pasowało. Wybraliśmy hotel Pakachi ze śniadaniem i WiFi w cenie. Sympatyczny właściciel Salomon miło nas przywitał i oprowadził. Było ładnie, czysto i spokojnie. Bez luksusów ale solidnie i zadbanie. Idealne miejsce dla osób podróżujących z plecakami ale nie dla spędzających tu dłuższy urlop. 
My, czyli Marek i ja zaczęliśmy się zastanawiać co tu można robić oprócz fajnych fotek i pływania w morzu. Na plaży był odpływ i zamiast białego piasku zastaliśmy gliniastą breję pokrytą wodorostami. Woda zaczynała się jakieś 200 metrów dalej. I tak było w całym Jambianii, które jest w 100% uzależnione od morskich pływów i nie zawsze pozwala na kąpiel. Ocean rządzi się tu zupełnie innymi prawami i momentami naprawdę nie da się kąpać. Dlatego każdemu kto będzie wybierał się na Zanzibar będę polecał położone na północnym cypelku Nungwi lub Michamwi położone przy zatoce Chwaka Bay – miejsca niezależne od pływów z pięknymi szerokimi plażami. Nawet w położonym niedaleko Paje plaże były ładniejsze niż w nadzwyczaj spokojnym i cichym ( żeby nie powiedzieć nudnym) Jambianii na którym po plaży chodzili tylko Beach Boysi szukających klientów na rożnego rodzaju wycieczki z atrakcjami. Menu restauracji obfitowało w świeże owoce morza i od razu przystąpiliśmy do weryfikacji lokalnych potraw. Gdy parę godzin od przyjazdu myśli się nieco uspokoiły wszedłem na zupełnie inny poziom odbierania otoczenia. Szum morza, smak piwa, krewetek i homarów, radosne wołanie miejscowych Hukana Matata ( no problem) spowodowały, że czas się zatrzymał na chwilę i pozwolił na szybkie zapomnienie o polskich sprawach siedzących w głowie.
Drugiego dnia wyruszyliśmy na zamówiony w hotelu wypad na snorkling z krótkim zwiedzaniem okolicznych wiosek i plaż. Spodziewaliśmy się plastikowej łódki z browarem na pokładzie i  że dołączą nas do innej grupy.  Ku zdziwieniu po dojechaniu na miejsce snorklingu ( Paje) okazało się, że na rafę płyniemy lokalną rybacką skorupą, która nabiera ciągle wody. Rafa była dość fajna, ale nie dorównywała urokowi egipskim odpowiednikom. Niemniej jednak było bardzo przyjemnie, do tego stopnia, że zapomniałem jak bardzo można spalić plecy snorkując bez T-shita i  przypłaciłem to kilkudniowym poparzeniom. Morze i wybrzeże w tym miejscu miało nieziemskie odcienie turkusu i niebieskiego. Na łódce dostaliśmy jeszcze świeże kokosy i wróciliśmy na brzeg by zapomnieć się przez chwilę i bez opamiętania cykać fotki na urokliwej rajskiej plaży. Nasz przewodnik Duva zabrał nas następnie do restauracji The Rock swoich ziomków gdzie spodziewał się urwać działę od naszego rachunku za przyprowadzenie białasów. Nie daliśmy się jednak naciąć choć miejsce było naprawdę wyjątkowe.
Kolejnym tematem była lokalna wioska, gdzie po raz pierwszy zetknęliśmy się z miejscowymi bezpośrednio i zobaczyliśmy jak mieszkają. Bieda i bałagan dominują na pierwszy rzut oka jednak nie widać głodu czy smutku. Ludzi skromnie i z zaciekawieniem spoglądali na nas tak jak my na nich. Chaty budowane są tu z kamieni lub pustaków a kryte są lokalną strzechą lub blachą falistą. Jak na Afrykę to już coś. Można było się tam poczuć bezpiecznie i swojo. Rozmawialiśmy i  śmialiśmy się z ludźmi, a zamiast lunchu w  The Rock  kupiliśmy placki smażone na przydomowym ognisku, które smakowały rewelacyjnie. Wszędzie krzątało się mnóstwo ciekawskich dzieci, które w odróżnieniu od starszych chętnie pozowały do zdjęć. Na koniec dnia dotarliśmy nad zatokę Chwaka Bay by spacerując wzdłuż jednej z najpiękniejszych plaż Paradise Beach jeszcze przed zachodem słońca dotrzeć do lasu drzew Mongrove tworzących niezwykłe struktury z korzeni.
Plaże Zanzibaru nastrajały leniwie i spokojnie, w hotelu czekała kolacja z zamówionych i złowionych tego samego dnia homarów, partyjką bilarda przy zaskakujących dźwiękach AC/DC i Scorpionsów z lokalnego radia zakończyliśmy dwudniowy błogostan.
Fakty:
– Taxi z lotniska Zanzibar na Jambianii – 40 USD
– Nocleg w Pakachi Beach Resort – 30 USD za pokój 2 osobowy
– Kolacja z browarem dla 1 os. 27000 Tsh ( ok 15 USD)
– Piwo – 3500 Tsh ( 2 USD)
– Wiza Tanzanska 50 USD
– całodniowa wycieczka Snorkling, plaże i lokalna wioska – 45 USD za 2 osoby

Dalej >> 

Jeden komentarz

  • Anonimowy

    Byłam we wrześniu 🙂 Miło jest powspominać tych ludzi i kolor wody…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.