Dzień 17 – 08.11.2009
Wstajemy i jest jaśniej! Przez chmury przebija słonce i widać, że ludzie plażują. Po śniadaniu w powiązanej biznesowo z naszym ośrodkiem Kerala Coffe House kierujemy się na plażę. Mieszkając w Kerala Bamboo House mamy 10 % zniżki na wszystko w Kerala Coffee House.
Po drodze mijamy gości wypożyczających parasole przeciwsłoneczne ignorując ich ponury żart wobec spragnionych słońca ludzi północy. Nie żeby niebo było błękitne, raczej są chmury ale tylko cienka warstwa z prześwitami. Plażujemy więc standardowo, jest upalnie i wieje przyjemna bryza znad oceanu. Czas błogo płynie między leżeniem na plaży a kąpielą w wysokich falach, jemy świeże ananasy i browarzymy. Plaża wygląda jak w Europie, sami biali ludzie i tylko hinduscy sprzedawcy lub roznosiciele ulotek z salonów ayurvedy. Momentami powiewa Łebą ale co tam. Nie spodziewamy się opalić więc żadnych kremów nie stosujemy. Ale już po 4 h zbieramy się czując na skórze, że coś jest nie tak. Czerwień wychodzi wkrótce, okazuje się że tu przed chmury słonce pali intensywniej niż na polskiej plaży przy bezchmurnym nieboskłonie. Nie wygląda to dobrze. Sandra też jest czerwona co jest u niej niespotykane. Mimo to idziemy się przejść do Oddyam Beach wzdłuż plaży na północ od Varkali okrycie szczelinie przed kolejnymi promieniami słońca. Klimat jest świetny. Dookoła palmy i ocean, oddalamy się od turystycznych zabudowań, mijamy wioski rybackie i rybaków rozplątujących sieci nad brzegiem.
Robi się bardziej pierwotnie. Z tej perspektywy widzimy, że Varkala jest bardziej skomercjalizowana niż przypuszczałem i nie jest indyjskim Vama Veche. Sklepikarze z promenady nie pozwalają przejść bez słowa. Słychać tylko niczym manrty do Shivy „hello my friend, please only look, very good price” automatycznie, bezrefleksyjnie jak do tłumu, ile można….I tak jesteśmy już znieczuleni na ulicznych handlarzy i właścicieli restauracji. W Varkali do tego zacnego grona zaliczają się pracownicy „salonów” masażu Ayurvedy. Masaż kosztuje 600 INR i wszyscy trzymają ceny mimo, że takich punktów jest tu mnóstwo i świecą pustkami. Chyba podobny przypadek jak z House Boatami na backwaters, które zawsze kosztują 3500 – 4000 INR.
Wracając z przechadzki cumujemy w knajpce ze świetnym widokiem na morze.
Obserwujemy żywioł nadchodzącej burzy i przesuwające się chmury z deszczem, które widać jak na dłoni nad połacią Oceanu Indyjskiego. Spektakl natury jest niesamowity. Po kolacji idziemy na pokaz tradycyjnego karelskiego teatru Kathakali. Teatr odbywa się w dość specyficznym odosobnionym miejscu. Kameralności wydarzenia dodaje fakt, że aktorów jest więcej niż widzów w proporcji 7 do 4. Przedstawienie przypomina teatr pantomimy gdzie gestami i mimiką twarzy wyraża się emocje. Spektakl zaczyna się od krótkiego wyjaśnienia i zademonstrowania znaczenia poszczególnych gestów, później zaczyna się historia złożona z dwóch scen. Gra 3 aktorów naprzemiennie z przedziwnymi nakryciami głów, barwnie ubranych w szerokie suknie z twarzami dokładnie pomalowanymi w kolorowe wzory. Jest jeszcze dwóch dziadków odzianych jedynie w przepaskę na biodrach, którzy bębnią i śpiewają a narratorem jest gość, który sprzedawał bilety i naganiał ludzi z ulicy. Na koniec ten właśnie „narrator” podsuwa nam pod noc tacę na dobrowolne datki dla aktorów i proponuje zdjęcia ze znanymi aktorami Kathakali. Atmosfera gęstnieje i po zdawkowym „very nice , thank you” widownia wstaje i wychodzi. Było nawet ciekawie, ekstatycznie i żywiołowo szczególnie w końcówce przedstawienia, trudno jednak nagrodzić aktorów gromkimi brawami z 4 par dłoni…
Wracamy do bamboo house choć dopiero 19. Cały się trzęsę, dostałem okropnych drgawek od poparzeń słonecznych, które w ciągu dnia zdążyły jeszcze bardziej dojrzeć. Zimne okłady dają tylko chwilową ulgę. W miejscowości nie można dostać kompletnie nic na taką przypadłość. Marzę o kefirze lub zsiadłym mleku, z których okłady jak nic na świecie ratowały mnie już nie jeden raz z podobnych opresji słonecznych, ale tu mogę zapomnieć o takich luksusach. Na zewnątrz trwa tropikalna ulewa, a ja przewracam się w bólach nie mogąc zasnąć. Wilgoć zaczyna atakować nasz domek, rzeczy nie schną, zapach zbutwiałego strychu wdziera się w nozdrza coraz wyraźniej.