Dzień 16 – 07.11.2009
Zaczynamy „wczasować” Słońca nie ma ale i tak jest gorąco i wilgotno. Chodzimy po plaży, która jest szeroka ale nie dość długa, zwykle kończy się gdzieś na skałach i trzeba robić obejście górą. Piasek jest żółty trochę ciemniejszy i grubszy niż nad Bałtykiem, momentami na piachu występują plamy czarnego piachu. Jest tu nawet jedna czarna plaża.
Rekonesans miejscowości uwzględnia też małe zakupy t-shirtów, których jestem kolekcjonerem i zajmują mi w domu pół szafy. Pauzujemy co chwilę w knajpie, szczególnie gdy zaczyna mocniej padać.
Nie powstrzymuje nas to jednak od kąpieli w oceanie. Woda jest przyjemnie ciepła i deszcz w niczym nie przeszkadza. Fale są ogromne i potrafią niebezpiecznie powalić na ziemię i dużą siłą czego boleśnie doświadczam. Dziwnym przypadkiem gdy wchodzimy do wody schodzą się jak męskie grupki hindusów z aparatami i ostentacyjnie robią zdjęcia Sandrze. Potrafią też podejść na kilka metrów i robić zdjęcia „skałom” tuż obok nas, kiedy cała plaża jest pusta. Trochę to irytujące ale olewamy to. Dla nich widocznie punktem honoru jest zrobić fotę białej kobiecie w bikini, a my zaczynamy to nazywać zabawą w celebrytę.
Mimo korzystnej temperatury brak promieni słońca wpływa istotnie na ogólny klimat i postrzeganie przez nas tej miejscowości. Wieczorem idziemy do knajpki przy „promenadzie” z muzyką na żywo. W środku mnóstwo ludzi, łapiemy ostatni wolny stolik i zamawiamy browce. Wesoły właściciel który nas tu zaprosił kilka godzin wcześniej biega w podskokach między stolikami przyjmując zamówienia i licząc w głowie utarg. Sączymy piwko przy amatorskiej kapeli, która odgrywa rockowe klasyki na poziomie zespołów z liceum. Aż tu nagle to knajpy wpada policja i wyprowadza za fraki już mniej wesołego właściciela i całą obsługę. Jakiś ukryty kelner prosi nas o pochowanie butelek z piwem pod stół i już wiemy że chodzi o sprzedaż browarów bez zezwolenia. Prawdę mówiąc nie przypominam sobie ani jednej restauracji gdzie piwo byłoby normalnie naliczane do rachunku; jest zawsze dopisywane ręcznie z jakimś enigmatycznym opisem który nie przypomina sowa „Beer”. Nalewamy sobie spod stołu jak na wycieczce szkolnej i trwamy w lekkiej konsternacji wraz z resztą europejsko wyglądających gości lokalu. Wkrótce zespół przestaje grać. Policja wchodzi i wychodzi i szczerze pisząc ta scena jest ciekawsza niż popisy hinduskich domorosłych rockmanów. W końcu postanawiamy wyjść z zamiarem zapłacenia następnego dnia, bo z obsługi nie ma już nikogo od pół godziny. W drodze jednak łapie nas kelner któremu płacimy i przeprasza za całe zajście. Jest mu wyraźnie głupio i smutno. Jedyna knajpa wykazała się inicjatywą i wszystko spełzło na niczym. Przypominają mi się fragmenty z książki Biały Tygrys i tu pewnie było podobnie. Albo nie zapłacili łapówki policji albo konkurencja miala lepsze układy. Po 2 tygodniach tutaj często zapominam, że jestem w Indiach, a przynajmniej nie uświadamiam sobie tego wyraźnie. Takie chwile przypominają mi jednak dobitnie gdzie jestem i jak wiele niespodziewanych rzeczy może się zdarzyć jeszcze. Kończymy wieczór przed naszym domkiem bambusowym rozprawiając przy świecach kilka upalnych wieczornych godzin.