Dzień 5 – 20.11.2012
Tego dnia czekała nas przechadzka po górach. Trasa, którą przemierzaliśmy rozpoczęła się odcinkiem wzdłuż rzeki Urubamba po zakurzonej drodze ok 2 godzin po płaskim. Następnie wkroczyliśmy w las gdzie ścieżka zaczęła piąć się w górę. Co chwilę zatrzymywaliśmy się w przydrożnych chatkach by kupić i uzupełnić płyny oraz odsapnąć. Szczerze mówiąc tych odpoczynków jak dla nas było trochę za dużo, trasa nie była wymagająca, jedynie panujący upał mógł niektórych nieco zmęczyć. Jednak dzięki temu było luźno i chilloutowo. W jednym z miejsc przystankowych położonym na zboczu góry ze świetnym widokiem miejscowi opowiadali o uprawianych tam roślinach. O dziwo co druga była halucynogenna. A gdy rozejrzeć się tam naokoło to „ogródek” był dość obficie obsadzony tymi własnie magicznymi roślinkami. Co fakt to fakt, co można robić mieszkając na zboczu góry w Andach pośrodku dżungli gdy od najbliższych innych rozrywek dzielą setki kilometrów? Świetny widok, spokój i przestrzeń a w tle muzyka Miki Gonzalez – Cafe Inkaterra, którą od nich właśnie podchwyciłem i przywiozłem do Polski.
Z tego miejsca wkroczyliśmy na trasę inkaską wijąca się po stromym zboczu góry jakby na półce skalnej. To zdecydowanie najfajniejsza część trekkingu. Każdy kolejny krok odkrywał przed nami coraz ciekawsze widoki. Stromizna po jednej ze stron jednych paraliżowała, innych napawała energią. Odskoczyliśmy naprzód od grupy by poczuć namiastkę indywidualnego trekkingu. Upał robił się coraz większy, słońce prażyło coraz mocniej. Widoki były niezwykłe, dodatkowo po drugiej stronie zbocza co pewien czas następowały eksplozje i osuwiska skalne, w taki sposób budowano drogę. Trasa półkami skalnym szybko się skończyła i zeszliśmy w dół na lunch gdzie zastaliśmy już prawdziwie tropikalną roślinność. Po godzinnej przerwie ruszyliśmy znów wzdłuż rzeki, w której mieliśmy nawet okazję się wykąpać. Słońce już opadało, kolory zrobiły się wyraźniejsze, mieliśmy przed sobą tylko 3 h wędrówki ogromnym wąwozem, z dna którego potęga południowoamerykańskich Andów dawała się poznać w nowej odsłonie. Doszliśmy w końcu do gorących źródeł gdzie mogliśmy odprężyć nasze mięśnie strudzone całodzienną wędrówką. Trzy baseny wypełnione wodą wydobywającą się spod ziemi zajmowali głównie miejscowi Peruwiańczycy. Nasza ekipa wesoło wbiła się do wody i nie chciała wyjść bo było tam naprawdę przyjemnie. Znów zaatakowały nas muszki sand flies, które potrafią wykorzystać każda sekundę by wbić swe żądła w nieopryskany centymetr kwadratowy ciała i zostawić pamiątkę na wiele dni.
Z miejsca gorących źródeł już tylko my we dwoje wracaliśmy piechotą przez zupełną ciemność. Reszta grupy wróciła do Santa Teresa lokalnymi busami i spotkaliśmy się na miejscu gdzie czekały na nas nasze bagaże podróżujące tego dnia taksówką. Miejscowość okazała się trochę większa od Santa Marii. Na ulicach szczekały psy, ze sklepów wysypywali się niscy i krępi Indianie niosący naręcza tanich piw w litrowych butelkach. Nikt nie był w stanie nam wskazać drogi do hotelu w wiosce liczącej może kilkaset mieszkańców… Dotarliśmy w końcu na miejsce i dostaliśmy hotel z własną dwójką i prywatną łazienką! Ale dopiero po oprotestowaniu pierwszej propozycji – pokoju o zapachu publicznej latryny. Wieczór był ciepły i przyjemny. Do Machu Picchu dzieliły nas tylko 2 dni, ale jego energia zaczynała już chyba do nas docierać.
Fakty:
– wstęp do gorących źródeł – 15 S
– napoje na trasie- coca cola – 3,5 S, gatorade 5,5 S, woda 2,5 S
– taxi za transport plecaków z Santa Maria do Santa Teresa- 10 S za 1 plecak
My za wstęp do źródeł zapłaciliśmy 5 soli, a za taksi z Maria do Teresa po 1 sol, lol 🙂