Z Tanzanii do Kenii

Z Arushy do Nairobi kursują codziennie busiki za 30 – 35 USD. Można je zarezerwować w niektórych hotelach Arushy. Dla nas zrobił to szef Ostrich Travel kiedy w pakiecie zakupiliśmy Safari oraz trekking na Mount Kenye wraz z transportem. Bez żadnych problemów z samego rana szofer zgarnał nas spod hotelu i zawiózł na parking, gdzie przesiedliśmy się do busa. Droga trwała ok. 4 h w wygodzie, po równej drodze i bez tłoku. Za oknem rozpościerał się o księżycowy krajobraz płaskowyżu. Mijaliśmy masajów wędrujących pod wiatr z kijami pasterskimi w rękach, w środku dnia zrobiło się ciemno i upiornie. W ciszy jechaliśmy w kierunku kenijskiej granicy. Każdy z nas już podsumował Tanzanię ale doprawdy ciężko było ogarnąć jej różnorodność. Nigdy tego nie mówię ale tym razem jestem w stanie pokusić się o stwierdzenie, że może kiedyś tam wrócę. To chyba najlepsza rekomendacja. 
Z każdym upływającym kilometrem czułem jak rozwijało się moje przeziębienie złapane podczas chłodnych poranków na safari, kiedy to przez otwarty dach bezlitośnie chłostało mnie zimne powietrze. Perspektywa o tyle nieciekawa, że czekały nas 4 dni w górach czyli w ostatnim miejscu gdzie można się leczyć. Nafaszerowany lekami myślałem pozytywnie.
Granicę tanzańsko kenijską w Namanga minęliśmy bardzo szybko i gładko. Wykupiliśmy wizę na miejscu za 50 USD i znaleźliśmy się po kenijskiej stronie. Różnic w krajobrazie nie dostrzegliśmy. Zmieniły się tylko kolory przydrożnych domów wymalowanych w barwy firmowe lokalnych operatorów komórkowych. Inny kraj – inni operatorzy. Ot nowa tradycja.  
Plan był taki by jeszcze tego samego dnia dojechać do Nairobi, szybko przetransferować się do Nanyuki i wyruszyć na trekking. Ale jeszcze szybciej okazało się, że to nie będzie możliwe. Szef Ostrich Travel zbyt optymistycznie przedstawił nam wizję dnia transferowego a my dobijając targu na tak rozległy pakiet świadczeń nie dogadaliśmy rodzaju transportu po kenijskiej stronie. W Nairobi we wskazanym miejscu spotkaliśmy Josepha, naszego przewodnika górskiego. Zanim dotarliśmy do wzniesień i dolin górskich Joseph przeprowadził nas przez zatłoczone centrum Nairobi, wypełnione ludźmi w garniturach, gwarnymi kafejkami, bankami i wysokimi wieżowcami. 
Aż trudno było w to uwierzyć. Zawołał do nas taksówkarz: „Welcome to the capital of Africa!”. I to określenie najlepiej mi przypasowało do  największego miasta wschodniej Afryki, centrum biznesowego tej części czarnego lądu, gdzie przed wejściem do każdego budynku (nawet supermarketu!) stoi uzbrojona ochrona i skanery jak na lotniskach.
Znaleźliśmy się w końcu w jednym z biurowców gdzie labiryntami korytarzy dotarliśmy do małego biura turystycznego. Powitał nas Nelson, szef Josepha, z którym dopięliśmy formalności i płatności ustalając wszystkie szczegóły trekkingu. Zostawiliśmy w biurze część rzeczy by nie eksploatować tragarzy niepotrzebnymi kilogramami. Polecono nam by uzupełnić zakupy w Nairobi gdybyśmy mieli jakieś szczególne zachcianki. Pomyślałem o batonach czekoladowych, które zwykle się przydają w górach. W nieokiełznanym porywie zakupów zapędziliśmy się na tyle, że owe kenijskie snickersy zwiedziły z nami masyw Mt Kenii i trafiły w końcu do małych czarnych brzuszków w okolicach Mombasy tydzień później. Tu pozwolę sobie na małą kulinarną dygresję. Podczas tych zakupów przypadkowo wpadły mi w ręce lokalne orzechy macadamia, które do teraz są moim ulubionym przysmakiem. Wyśmienite i polecam każdemu spróbować. W Polsce osiągają absurdalne ceny 15 zł za 100 g kiedy w Kenii kosztowały jakieś grosze.
 
Mimo upału Joseph dziarsko kroczył przez miasto w zimowej kurtce prowadząc nas na gwarny i tłoczny dworzec autobusowy. Takiego chaosu nie widziałem wcześniej nigdzie. Bus do Nanyuki już nie był tak komfortowy jak poprzedni. Sam wyjazd ze stolicy zajął godzinę. W mega ścisku jechaliśmy w sumie 4 h do Nanyuki. Na miejscu byliśmy o zmierzchu. Tu po raz pierwszy zetknęliśmy się z Kenią i różnice od razy rzuciły się w oczy. 
Szukanie hotelu zajęło nam trochę czasu. Wędrowaliśmy po ciemnych i złowrogich ulicach Nanyuki zbierając groźne spojrzenia – coś czego nie było nigdzie w Tanzanii. Hotel Ibis był drogi, Joskaki okazał się zapchloną norą, w końcu znaleźliśmy coś spoza poleconych w Lonely Planet – Equator Chalet, niedrogi i niezły (w Kenii co druga rzecz ma Equator w nazwie – patrz orzeszki).
Kolejną kenijską niespodzianką okazało się jedzenie. Wieczorem znaleźliśmy tylko jedną knajpę, w której każdy kęs rósł w ustach. Z braku alternatywy pozostało jedyne bezpieczne wyjście – ryż z gotowanymi warzywami. Nanyuki okazało się straszną dziurą choć i tak cieszę się, że nie trafiliśmy do jeszcze mniejszego Naro Moru jak początkowo planowaliśmy. Mijając tamtą miejscowość po drodze widać było, że jest jeszcze słabiej z bazą noclegową i restauracjami. Z perspektywy czasu uważam, że lepiej byłoby nocować w Nairobi i rano przyjechać do Nanyuki ruszając od razu na trasę – na trasie Sirimon route pierwszy dzień to zaledwie 3 h drogi.  
Dzień logistyczny mieliśmy za sobą. Pozostało walczyć z przeziębieniem i przeorganizować plecak do długo wyczekiwanego trekkingu.
Fakty:
– wiza kenijska: 50 USD
– czas przejazdu Arusha – Nairobi – 4 h
– czas przejazdu Nairobi – Nanyuki – 3,5 h
– Snickersy, Marsy i tego typu batony w Kenii – ok. 2,5 zł/szt
– skromna kolacja 300 Ksh (kenijskich szylingów ) = 3 USD
– Hotel Equator Chalet w Nanyuki – 1150 KSh/os w pok. dwuosobowym

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.