New Delhi i wylot do Polski

Dzień 23 i 24 – 14.11.2009- 15.11.2009

Ostatni dzień w Indiach. Zaczynamy go tak samo jak pierwszy – śniadaniem na dachu hotelu Lord Krishna. Pogoda jest taka sama jak pierwszego dnia, ale dziś wszystko wygląda inaczej, po prostu znajomo. Paharaganj jest już zatłoczony i gwarny o tej porze i pachnie tak samo nieciekawie. Bydło rogate pasie się obok transformatora między samochodami a stertą cegieł. Na środku krowiego placyku stoi podest straganowy, na którym leży pies a tuż obok ni stąd ni z owąd stoi łóżko. Absurdów nie brakuje.
Ceny w Delhi na Main Bazarze są niskie w porównaniu z resztą odwiedzonych miejsc w Indiach. Początkowo wydawały nam się wysokie w porównaniu do tego co czytaliśmy przed wyjazdem, teraz widzimy, że tu jest względnie tanio.
Nie mamy dziś ambitnego planu na zwiedzanie Delhi. Choć apetyt na zobaczenie nowych miejsc jeszcze w nas się tli to jednak łatwo odpuszczamy kolejne atrakcje na rzecz spokojnego przebiegu dnia. Żadne pakiety proponowane przez riksiarzy nas nie interesują. Mamy ochotę usiąść sobie na murku, w byle jakiej uliczce i posiedzieć po prostu bez świadomości, że ktoś gdzieś na nas czeka by zrealizować jakiś plan. Na początek jedziemy do Czerwonego Fortu położonego w Old Delhi, które rzeczywiście wygląda masakrycznie i do tego są tu mega korki.

Bieżemy autorikszę za 70 INR. Wysiadamy trochę wcześniej i przeciskamy się przez zatłoczone ulice i chodniki w kierunku wejścia głównego. Wstęp dla obcokrajowców kosztuje 250 INR chociaż spodziewaliśmy się 100. Podobnie jak we wszystkich innych flagowych zabytkach Indii dla zwiedzających hindusów stajemy się uzupełniającą atrakcją turystyczną. Przechodząc alejkami na terenie fortu słyszymy często dźwięk migawki. Nie sposób opisać głupiego wyrazu twarzy młodego hindusa z mechatym wąsikiem, który rżnie głupa udając, że robi zdjęcia ptakom przelatującym obok głowy twojej dziewczyny albo rzeźbom, koło których właśnie przechodzimy.

Poprawia nam to tylko humor bo Fort nie powala. Nasze zwiedzanie wygląda bardziej jak spacer po rozległym parku, w którym porozrzucanych jest kilka kolumnowych budynków z czerwonego piaskowca i z marmuru. Główna cześć fortu jest zamknięta dla zwiedzających. Spacerujemy robiąc zdjęcia dzieciakom lub siedzimy na trawniku delektując się ostatnimi pogodnymi godzinami roku 2009.

Muzeum umieszczone na wyższych piętrach budynku – łuku na wejściu odwiedzamy tylko na 10 sekund bo swąd potu zgromadzonego tam tłumu miejscowych skutecznie nas przepędza.  Nie należymy do grona pasjonatów XIX- wiecznych militariów aby się tak poświęcać. Odwiedzamy za to galerię męczenników, gdzie znajdują się portrety młodych hindusów zmarłych w walce z brytyjskim okupantem. Chwilę później opuszczamy fort by skierować się w stronę słynnego meczetu piątkowego Jama Masjid.
Chcieliśmy choć raz wziąć riksiarza rowerowego by wspomóc miejscową biedotę. Niestety staliśmy się świadkami dramatycznych scen konfiskaty kilkunastu riksz rowerowych odholowywanych przez policję. Dla wielu biedaków te zdezelowane riksze to jedyny sposób na życie. Nie znamy powodu konfiskaty. Jeden facet mdleje lub udaje bezwład nóg, inny podbiega i wynosi go na rękach na chodnik, jednak nie robi to żadnego wrażenia na policjantach, którzy czynią swoją powinność. Przedzieramy się na drugą stronę szerokiej arterii czując się jak cel na strzelnicy. Wśród potoku różnej maści pojazdów  docieramy do ulicy prowadzącej wprost do meczetu. Tu jest prawdziwe średniowiecze. Obok  handlarzy, kłębią się setki żebraków, bezdomnych dzieci i  „ludzi – pająków”. Porządku pilnują strażnicy poganiający to całe towarzystwo długimi drewnianymi lagami. Powietrze jest mętne i pełne kurzu, na klepisku gdzie nie uraczysz źdźbła trawy pasą się kozy, facet z wagą oferuje możliwość sprawdzenia swojego ciężaru za 1 rupię a uliczny handlarz zegarkami prezentuje wodoszczelność niektórych modeli  trzymając je w różowym dmuchanym mini-baseniku.

Tuż przed wejściem do meczetu zostawiamy buty i dostajemy chusty do obwinięcia w pasie by Allah nie spadł z nieba na widok naszych nagich kolan czy łydek. Ku naszemu zaskoczeniu facet przed wejściem wyciąga ręce po kasę żądając od nas po 200 rupii za wstęp. Wg dwóch przeczytanych przewodników wstęp powinien być darmowy więc rozmawiam z półgłówkiem żeby sobie w buty wsadził te nadrukowane w domu zielone bileciki. Na ścianie wisi tablica z wyraźną informacją, że opłata jest tylko za kamerę lub aparat, podczas gdy mój jest schowany w torbie i nie zamierzam go używać na terenie meczetu. Ktoś tu jednak próbuje nas wyraźnie naciąć na kasę, a ja nie zamierzam się z gościem szarpać więc oddajemy szmaty i odchodzimy. Dziadki niemieckie wchodzą płacąc bez pytania, zaś parka angoli doświadcza tego samego co my i odchodzi z oburzeniem. Islam jako religia, ludzie i ich zwyczaje coraz gorzej nam się jawi po wizycie w tym kraju i porównaniu z traktowaniem w innych świątyniach. Siadamy na schodach i obserwujemy barwne życie targowe, które toczy się pod meczetem.

Wracając do drogi głównej zahaczam o strażnika pytając jak to jest z tym wstępem. Potwierdza, że powinno być za darmo i już nas prowadzi do meczetu jednak nie mam zamiaru płacić z kolei policjantowi za przysługę. Zabieramy się rikszą do India Gate.
Na pierwszym skrzyżowaniu podchodzi do nas żebrak. Kątem oka dostrzegam, że coś z nim nie tak. W kroku dynda mu wielka jak arbuz kula. Przypadek wyjęty żywcem z programu Discovery o zniekształconych ludziach lub z encyklopedii medycznej. Nie specjalnie mam ochotę wnikać w szczegóły czego przerost ma ten człowiek więc szybko sięgam po portfel by wykupić sobie wolność od tego widoku. Na to Sandra zaczyna panicznie krzyczeć żebym mu nie dawał kasy bo zaraz zleci się 10 mu podobnych. To było chyba najdłuższe czekanie na zielone światło w moim życiu. Autoriksza stoi w korku, my na tylnym siedzeniu się kłócimy, kierowca nie reaguje prawie wcale a facet z pytą jak tykwa stoi roznegliżowany i klepie mnie w kolano mamrocząc coś pod nosem. Po nerwowej chwili żebrak odchodzi złorzecząc a ja w głowie staczam kolejną wojnę litości ze zdrowym rozsądkiem. Ludzie tacy jak on oraz bezdomne dzieci są w Indiach przygarniane przez mafię i utrzymywane. Dostają miskę ryżu i nocleg, za to całodzienny „utarg” z żebraniny oddawają swoim mocodawcom. Nierzadkie są przypadki celowego okaleczania, gdyż niepełnosprawni zawsze mogą liczyć na większą jałmużnę.
Dojeżdżamy do India Gate. Rozległy teren  dookoła monumentu wygląda jak po świeżo zakończonym festynie. Mnóstwo śmieci na trawnikach, które sprzątaczki zamiast zbierać przesuwają miotłami w inne miejsce. India Gate wygląda prawie jak paryski łuk triumfalny, wyryte są na nim nazwiska poległych w I wojnie światowej. Na wprost od India Gate znajduje się szeroka arteria miejska prowadząca do budynku parlamentu. Scenariusz ten sam – znów chcą robić sobie z nami zdjęcia, wciskać pamiątki, pocztówki i fruwające duperele.  Mnóstwo tu wycieczek szkolnych oraz indywidualnie zwiedzających hindusów. Sama budowla rzeczywiście okazała i monumentalna choć w ogóle nie-indyjska.
Po tej w Bombaju mamy już zaliczone dwie India Gate i obie są dość podobne do siebie. Na tym kończymy zwiedzanie miejsc przewodnikowych.

Urządzamy sobie popołudniowy spacer po New Delhi. Idąc szerokimi i czystymi chodnikami dochodzimy do Connaught Place będącego ogromnym rondem w centrum miasta. Na środku ronda znajduje się wielki park z równo przyciętą zieloną trawką a pod spodem jest podziemny bazar.

Aby tam wejść trzeba przejść przez bramkę prawie jak na koncert. Rok wcześniej na pobliskim targowisku miały miejsce zamachy bombowe z ofiarami w ludziach stąd liczne kontrole w tych okolicach. Siedzimy sobie na trawniku obserwując życie stolicy. Dosiada się do nas młody czyściciel uszu, z którym rozmawiamy chwilę ale nie powierzamy mu swoich narządów słuchu mimo, że ma książeczkę z setkami najlepszych rekomendacji – w tym kilka po polsku. Narzędzia którymi koleś dysponuje nie wyglądają przekonywująco.
Mimo takiego wynalazku jak czyściciel uszu tu na Connaught Place życie wygląda totalnie inaczej niż przy meczecie Jama Masjid. Młodzi hindusi ubrani po europejsku randkują , przychodzą posiedzieć w cieniu pod drzewem niekiedy prosto po zakupach z torbami znanych światowych marek. Momentami wygląda to jak kampus amerykańskiej uczelni.

Budynki otaczające rondo to tutejsza piąta aleja z najdroższymi butikami i oryginalnymi sklepami najchętniej podrabianych brandów świata. Po zewnętrznej stronie ronda blichtr i luksus szybko się jednak kończy i zaczyna indyjski standard czyli kałuże moczu, krowy, chodnikowe rodziny itp. Delhi plasuje się na 1 miejscu w naszej ocenie jeśli idzie o syf i biedę. Nawet osławiony Bombaj z największym rozstrzałem dochodów nie zrobił takiego wrażenia. Może to dlatego, że tam slumsy widzieliśmy tylko przed szybę taksówki natomiast tu w Delhi przechadzamy tuż obok zasypiającej na bruku biedoty.

Przechodzimy koło dworca kolejowego i miejsca, z którego wyruszaliśmy w podróż po Indiach 3 tygodnie wcześniej. Słońce zachodzi za horyzontem Paharganju i nastaje półmrok z wrzosową poświatą. Robi się jakoś spokojnie, ostatni rekonesans po sklepach i bocznych uliczkach. Nawet sprzedawcy nie szczególnie nas zaczepiają teraz,  dziwne poczucie wrośnięcia w otoczenie dominuje.

Apteka, kantor, jakieś ciastka na drogę, kalkulujemy żeby z głową wydać ostatnie rupie. Zamawiamy w hotelu taksówkę na 4:30 rano i idziemy na kolację pod gołym niebem w Club India Restaurant przy „krowim rondzie” z doskonałym widokiem na esencję Paharganju. Wszystko układa się wspaniale, wspominamy całą podróż, kilka metrów dalej widzimy okno swojego pierwszego przypadkowo znalezionego pokoju, za plecami mamy parę tysięcy przebytych kilometrów. Czujemy jakby minęły nam w Indiach 2 miesiące. Natłok wrażeń każdego dnia powoduje, że upływ czasu w perspektywie wydaje się wolniejszy podczas gdy dni  mijały bardzo szybko.
Miasto wciąż tętni życiem mimo, że jest już dość późno.

Po drodze do hotelu mijamy dziwną konstrukcję ustawianą na środku ulicy przypominającą scenę lub ołtarz; widać szykuje się jakaś uroczystość religijna. Gdy kładę się spać zastanawia mnie tylko co tym razem nie pozwoli mi zasnąć, gdyż przed każdą dłuższą drogą coś nie dawało zmrużyć oczu. I w tej sekundzie za oknem zaczyna grać muzyka hinduska i rozpoczynają się 6 godzinne nocne mantry na Paharganju….
Indie zaskakują ale i męczą do samego końca. Chwilami udaje się jednak zasnąć. O 2.30 ponownie budzą mnie mantry- straszne, hipnotyzujące odgłosy chórków dziecięcych i kapłanów na zmianę, przed oczami falują wizerunki hinduskich bóstw na czele z tańczącym Shivą, psychodeliczne oblicza Indii nagromadzone i pozostałe bez wyjaśnienia.

Do dziś słyszę te dźwięki w głowie, mam te obrazy przed oczami. Życie tam daleko toczy się dalej, emocje wylewają się na ulice wraz z kolorami, zapachami nieporównywalnie intensywniej. Każdy moment, każda chwila niesie coś nowego, nowe doświadczenia i emocje. One zostają zapisane tu i żyją nadal równolegle w moich Indiach.

Moskwa, lotnisko Szeremietjewo, 15 listopada 2009 (w oczekiwaniu na lot do Warszawy)

Jeśli mój opis przyda się Tobie będzie to dla mnie największa satysfakcja. 
Jeśli masz swoją stronkę lub bloga dodaj linka:
http://damasiewicz.blogspot.com/2009/11/wyprawa-do-indii-2009-przygotowania.html
a  satysfakcja będzie podwójna 🙂
Powodzenia!


8 komentarzy

  • mat

    Cool!,

    sprawozdanie/przewodnik jakiego szukałem. Porównanie 'main stream'u ' z Lonley Planet z własnym doświadczeniem.
    Dzięki!
    Będę tam za miesiąc i myślę, że przyda mi się bardzo ta stronka.

    Marek
    matam4@op.pl

  • wroclive

    :))
    Życze powodzenia w trasie!!

  • Wyprawę do Indii przeczytałam jednym tchem – dokładnie 22.10 wylatujemy też na 3 tyg do Indii – także jak dla mnie masa dodatkowych ważnych informacji
    🙂

    Ewelina

  • wroclive

    Mam nadzieje że przyda się w drodze 🙂

  • hey! 🙂 jutro wyjezdzam na polnoc indii i znalazlam przypadkiem wasz blog. Na poludniu bylam w zeszlym roku, w tym jest plan na trekking w himalaje, agra i rajasthan. widze, ze mielismy podobne plany. pzdr /kama

  • Anonymous

    dzięki za informacje, genialnie opisane

  • Anonymous

    Wybieramy się w sierpniu na 3 tygodnie. Opis rewelacyjny. Skorzystam z waszej wiedzy. Czy możecie powiedzieć ile całościowo kosztował was wyjazd (bez biletów lotniczych)?

  • wroclive

    bez biletów lotniczych wyszło ok 2400 zł od osoby

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.