Po wrażeniach ze skoku na bungee droga do miasteczka Addo przebiegła szybko. Mijając Port Elisabeth ma się wrażenie wjeżdżania w nicość a akurat kończy nam się paliwo w baku. Na szczęście miasteczko niepozorne ale ma całkiem niezła infrę i jest wszystko. Mieszkamy w domkach Rosdale u Keitha – miłego właściciela ośrodka i ekologicznej farmy jednocześnie. Tu wszystko jest organic. Wypasu nie ma ale jest czysto i porządnie. Jego żona przez 2 dni uczyła sie wymówić moje imię 🙂 jest bardzo sympatycznie i jest to doskonała baza wypadowa do Addo National Park.
Do parku można dostać się od północnej bramy. Środkiem parku wjechać się nie da – ta trasa jest wyłącznie przelotowa. Fizycznie da sie jednak tamtędy wjechać ale przy wyjezdzie bedą kłopoty bo bez permitu nikt nie moze sie poruszać po parku.
Więc startujemy od góry. To niezwykle moc jeździć swoim autem po safari. Po doświadczeniach z safari w Tanzanii to tu zdumiewa mnie. Robimy wiele kilometrów. Spotykamy stada słoni, zebry, bawoła, antylopy, Żółwie, tysiące gudźców. Franek jest wniebowzięty. A na koniec dnia trafia nam się perełka – czyli wylegiwujacy się przy jeziorku wielki lew samiec. Jesteśmy mega wytelepani po całym dniu na offroadzie ale taki iście królewski koniec wynagradza wszystko.