Dzień 21 – 12.11.2009
Kochin to miasto, które w przewodnikach, mapach i publikacjach występuje pod wieloma nazwami: Kochin, Cochi, Cochin, Kochi, plus wszystkie kombinacje powyższych ze słowem Fort. Przy Bombaju/Mumbaju już miałem problem z nazewnictwem ale tu jest jeszcze gorzej. Do tej pory nie wiem, która nazwa jest oficjalna, dlatego czynie założenie, że Kochin.
Nie jest to monumentalny fort jak mi się wydawało przed przyjazdem, lecz miasto o wąskich uliczkach i kolonialnej zabudowie. Bardzo europejskie. Znajduje się tu wiele kościołów chrześcijańskich, szkół misyjnych i przydrożnych ołtarzyków. Ulice mają nazwy na tabliczkach i krzyżują się pod kątem prostym. Fort Kochin sprawia wrażenie spokojnego miejsca, gdyż ta turystyczna cześć miasta położona jest na półwyspie odciętym nieco od głównego nurtu ulicznego ruchu, w którego centrum znajduje się położone drugiej stronie rzeki Ernakulam.
Poranne wyjście z klimatyzowanego hotelu w tym mieście jest najbardziej szokujące jak do tej pory. Zderzamy się z gorącą, gęstą mazią powietrza, która otula jak płaszcz. Jest dopiero 9 rano a żar już leje się z nieba. Na ulicy spotykamy riksiarza, który proponuje nam znanym indyjskim zwyczajem całodzienne jeżdżenie po interesujących miejscach. Wahamy się chwilę bo chcieliśmy zmienić scenariusz dnia, ale tego naprawdę nie da się zrobić taniej i efektywniej dlatego zgadzamy się za 200 INR nie znając prawdziwych odległości między zabytkami. Śniadanie jemy w Kashi Cafe – knajpce w stylu art z główną salą położoną głęboko w podwórku. Trochę tu jak w Krakowie. Na ścianach w sali i korytarzu wiszą obrazy, jest dość przestrzennie, przy stolikach sami biali przebierańcy w dredach, rozciągniętych koszulach i kolorowych beretach a w menu zero hinduskiego jedzenia. Jest strasznie pretensjonalnie ale jedzenie nawet dobre. Riksiarz czeka już na nas na zewnątrz. Na początek wiezie nas do bazyliki Santa Cruz gdzie po raz pierwszy zostajemy zidentyfikowani jako krajanie znanego papieża. W chłodnych murach kościoła ogarnia nas spokój i niesamowite uczucie harmonii. Po 2,5 tygodniach oglądania wyniesionych na ołtarze słoni trąbalskich, postaci o 10 ramionach i niebieskiej skórze, chwila w ławach kościoła jest zaskakująco wzruszająca. Kościelny uprzejmie informuje, że możemy spokojnie robić zdjęcia i bez ograniczeń zwiedzić każdy kąt świątyni.
Refleksja nasuwa się sama. Do meczetów nie mogliśmy wejść w ogóle, a w hinduskich świątyniach kasowano za wejście, za aparat, za kamerę, nakazywano ściągać buty, a część pomieszczeń i tak mimo tych restrykcji była „for hindus only”. Zachwyty nad kolorową kulturą Indii blakną mi na chwilę w kontekście tej nieodwzajemnionej otwartości. Indyjscy chrześcijanie często stają się ofiarami czystek i pogromów skrajnych hinduskich bojówkarzy. Jakimś cudem hinduska kultura i religia jest postrzegana w Polsce jako bardzo pokojowa. A to nic bardziej mylnego. Hinduizm ze swą ekspansywnością i kultywowaniem zniszczenia jest bardziej agresywny niż islam, który z kolei wszystkim wydaje się wojowniczy. To są jednak fakty, których nie widać na co dzień na spokojnych ulicach Kerali.
Chwilę później odwiedzamy muzeum indyjsko- portugalskie położone przy domu biskupa z ładnym zielonym ogrodem. Jedziemy też rzucić okiem na tutejszą plażę. Kościół św. Franciszka jest jednym z najbardziej znanych miejsc w Kochin, gdyż tu pochowany był Vasco da Gamma, od którego do dziś miasto odcina kupony mimo, że zwłoki przeniesiono już dawno do Lizbony. To najstarszy kościół w Indiach i należy do dziwnego tworu zwanego kościołem południowoindyjskim. Zaraz obok kościoła na boisku odbywa się próba szkolnej orkiestry żeńskiej, której przyglądamy się przez chwilę. Kadr z życia dzieciaków już na tym młodym etapie pokazuje jakie będą ich role w życiu gdy dorosną. Dziewczynki grają na instrumentach i maszerują jak w wojsku, a chłopcy tuż obok grają sobie w piłkę. Wszystko jasne…
Po wizycie na poczcie i w bankomacie jedziemy dalej. Riksiarz zaczyna coś nieśmiało sugerować nam szoping. Chce nas zawieźć do 5 sklepów za co „on biedny człowiek dostanie koszule”. No tak właśnie się to kończy gdy początkowa cena za jeżdżenie wydaje się podejrzanie niska. Zgadzamy się tylko na 2 sklepy po 1 minucie w każdym. Później odwiedzamy jeszcze Mattancherry Palace z mini muzeum w środku, jedną świątynię hinduską o wątpliwych walorach turystycznych i synagogę w żydowskiej części miasta. Historia obecności Żydów w Kochin jest dość ciekawa. To oni zapoczątkowali handel indyjskimi przyprawami wożąc je statkami do Europy właśnie z Fortu Kochin i robiąc na tym niezłe fortuny. Klimat nadmorskiej osady handlowej panuje tu nadal. Robimy godzinę przerwy włócząc się po licznych i kolorowych sklepikach w Jew Town.
Idąc za ciosem odwiedzamy lokalne magazyny przypraw, które wyglądają jak wyjęte żywcem ze średniowiecza. Ludzie nadal tu pracują stosując podobne metody suszenia i konfekcjonowania przypraw. Nie dostrzegliśmy jednak wielu kolorowych obiektów, na które polowałem z aparatem.
Wszystkie Points of Intrest w Kochin zajmują nie więcej niż 15 minut każdy, dlatego zwiedzanie jest tu lajtowe. Dodatkowo większość miejsc jest w odległości spacerowej więc branie riksiarza nie jest konieczne, zwłaszcza dla miejskich szwędaczy 😉
Wieczorem wybieramy się na nabrzeże obejrzeć chińskie sieci rybackie w akcji. Wpuszczam się w wir robienia zdjęć tym fotogenicznym obiektom. Widoki są super i czas mija błogo. Dookoła niestety tłumy z lufami aparatów czekający na zarzucanie sieci do wody. Co w tym takiego szczególnego? Sieci wychodzą fajnie na zdjęciach ale samo wrzucenie ich do wody nie jest chyba niczym niezwykłym? Nie dowiadujemy się tego. Idziemy napić się świeżego 'mleka’ kokosowego od ulicznego straganiarza, który maczetą rozcina orzech i dodaje słomkę. W kontekście fotografowania zarzucania sieci zaczynam snuć wyobrażenia, że np. za parę lat przyjadą do polski np. Japończycy z aparatami, przyjdą nad Odrę i będą cykać fotki naszym wąsatym wędkarzom zarzucającym spławiki. Albo pójdą na jakieś blokowisko i będą czychać na gospodynie trzepiące dywany, bo np. w przewodniku napiszą o „rytuale porządków przedświątecznych”. W niektórych miejscach w Azji – popyt na turystykę w Azji w niektórych miejscach przekracza podaż choć przyznać muszę że chińskie sieci niezwykle wyglądają na zdjęciach.
Wieczorem miasto szybko pustoszeje. Ludzi jakby mniej niż wczoraj na głównym deptaku..Zapuszczamy się w boczne uliczki poszukując apteki. Później kolacja w jednej knajpie, desery w drugiej i tak kończymy ostatni wieczór w Kerali.
——————————————-
Konkrety:
– Riksza na 5 godzin – 200 INR
– Wstęp do muzeum Mattanchery – 5 INR 🙂